Dzień z życia wolontariusza
Najbardziej lubiłam godzinę 15.00. Wtedy szłam po raz ostatni nakarmić osierocone mrówkojady wielkie, którymi się opiekowałam i zostawałam z nimi tak długo jak chciałam. Maria wtulała się we mnie, Joao zaś w zależności od humoru szukał na mnie mrówek, bawił się ze mną, albo też się przytulał. Potem szłam odwiedzić moich starych przyjaciół czepiaki: Chico i Chica i popieścić ukochanego Lisku Lisku. Ale zanim nastała 15.00 było dużo pracy.
Do ośrodka Criadouro Onca Pintada, wróciłam pięć lat po moim pierwszym wolontariacie. Było mi o tyle łatwiej, że mniej więcej znałam ośrodek i obowiązki. O tyle trudniej, że mój portugalski zamiast się polepszyć, pogorszył się. Poza tym w ośrodku w tym czasie wiele się zmieniło. Niektóre zwierzęta były w innych zagrodach, przybyło nowych podopiecznych, część zwierzaków została wypuszczona na wolność, zmieniła się większość pracowników. Tego ostatniego obawiałam się najbardziej. Bo właśnie dzięki tym miłym, radosnym ludziom tak fajnie było poprzedniego razu. Do dzisiaj wspominałam jak żartowaliśmy z Rosie i Silvaną, uzupełniałyśmy się podczas pracy z Neusi czy karmiliśmy tamanduy z Francisco.
Na szczęście nowi pracownicy okazali się przesympatyczni. Do tego było kilka osób z Kuby, co znacznie ułatwiało sprawę. Bowiem bez trudu rozmawialiśmy po hiszpańsku.
Sama praca niewiele się zmieniła.
Wstawałam rano, tak, żeby o 7 być w kuchni. Pracę zaczynałam od przygotowania jedzenia dla osieroconych mrówkojadów wielkich, którymi się opiekowałam. Potem kroiłam owoce i warzywa na mniejsze lub większe kawałki albo porcjowałam mięso dla kotów. O 8 rano szłam nakarmić moje maluchy i chwilkę z nimi zostawałam. Sprzątałam u nich w klatce, jeśli była taka potrzeba. Potem wracałam do kuchni i kończyliśmy przygotowywanie jedzenia dla zwierząt. Ładowaliśmy jedzenia na taczki i szliśmy sprzątać klatki i karmić zwierzaki. W niektórych klatkach gumowym wężem myłam betonowe chodniczki, we wszystkich wyrzucałam resztki jedzenia, myłam miseczki i nakładałam świeże pożywienie.
Każdego dnia pracowałam z inna osobą. Każdy dzień był inny. Czasami pracownik zostawiał mnie w klatce czy kompleksie klatek i miałam je wysprzątać, a sam robił cos innego, a czasami pracowaliśmy ramię w ramię. Jak Mili czyściła klatkę, w której jadł jaguar, ja w tym czasie umyłam miski, potem ona nakładała jedzenie, a ja myłam drugą klatkę. Z wybiegu dochodziły przerażające dźwięki jaguarów. Widziałam je przez małe dziurki w kratach wejściowych do klatek z jedzeniem. Za pierwszym razem się przestraszył. Co się naprawdę działo opisałam we wpisie:
Jak sprzątałam w klatkach u ptaszków, na ogół jakiś siadał mi na ramieniu albo na głowie. Kiedy pracowałam w zagrodzie u Lisku Lisku, mój kochany przyjaciel przybiegał na pieszczotki. Kiedy pomagałam sprzątać ptaszarnię zyskałam nowego kumpla, o którym możecie przeczytać tutaj
Pewnego dnia pracując z Cicero, mogłam zobaczyć drugiego wilka grzywiastego. Zwierzaki te są bardzo nieśmiałe, więc niezwykle ciężko je zobaczyć zwłaszcza z bliska. Tymczasem ten jadł w niedużej odległości ode mnie.
Raz w tygodniu robiłam bazę jedzenia dla mrówkojadów. Ważyliśmy je raz na dwa tygodnie. Pewnego dnia mogłam obserwować leczenie kanałowe zęba 16-letniego ocelota.
O 11.30 znowu przygotowywałam jedzonko dla moich maluszków i szłam je karmić. O 12 mieliśmy godzinną przerwę na lunch, więc mogłam wykorzystać ten czas, żeby troszkę dłużej z nimi posiedzieć.
O 13.00 spotykaliśmy się pod kuchnią i szliśmy sortować jedzenie. Kiedy byłam tu pięć lat temu nie znosiłam tego zajęcia. Musieliśmy tachać ciężki skrzynki z ciężarówki na ziemię, potem schylać się i oddzielać dobre jedzenie od złego, a następnie tachać ponownie napełnione posortowanymi owocami i warzywami skrzynki do kuchni. Teraz zajęcie to było całkiem przyjemne.
W międzyczasie wybudowano bowiem drugą kuchnię. Paka ciężarówki była na poziomie naszej podłogi, więc skrzynkami z jedzeniem można było wyjechać. Za pomocą specjalnego pręta można było je przysunąć sobie do stanowiska pracy. Mieliśmy specjalny stół, na którym stawiało się po jednej skrzynce na stanowisko. Staliśmy po jego obu stronach, a w dwóch rzędach były poustawiane puste skrzynki: w jednych lądowały banany, w innych jabłka, pomarańcze, marchewka itd. Przy każdym stanowisku mieliśmy po dwa wiadra: w jednym do plastikowych worków wyrzucaliśmy opakowania itd., do drugiego jedzenie dla pekari.
Potem trzeba było jeszcze wszystko sprzątnąć. Wymyć puste skrzynki i włożyć je do specjalnego pomieszczenia. Jedna osoba myła skrzynki, a druga je składała (trzy skrzynki w jedną całość), ustawiała je w zrzędzie, stawała na jego końcu i sunęła takim „skrzynkowym pociągiem”. Na końcu stałą trzecia osoba układała je jedna na drugiej w specjalnym pomieszczeniu. Składanie skrzynek i robienie pociągu było moim ulubionym zajęciem. Bawiłam się przy tym jak dziecko. Na koniec myliśmy jeszcze podłogę. Tuż przed 15 szłam do starej kuchni, żeby przygotować jedzonko dla moich mrówkojadów. Potem szłam je karmić i mogłam z nimi spędzać tyle czasu ile chciałam. Resztę dnia miałam bowiem dla siebie. Chodziłam po ośrodku, robiłam zdjęcia i spędzałam czas ze zwierzakami.