Dzikie serce Previous item Szopowisko Next item Droga do wolności

Dzikie serce

Dwie pary przestraszonych oczu wpatrywały się we mnie, a ja w żaden znany mi sposób nie mogłam dodać otuchy ich właścicielom. Nie mogłam ani ich przytulić, ani nawet się odezwać. W dodatku wyglądałam jak dziwoląg. Mogłam tylko przynosić jedzonko moim małym podopiecznym, włożyć całe serce w przygotowanie dla nich nowego domku i urozmaicać czas zabawami i grami (oczywiście bez mojego udziału). To było trudne wyzwanie.

Kiedy na początku maja do ośrodka trafiły dwa osierocone kojoty, od razu zgłosiłam się do opieki and nimi. Aby było to możliwe, najpierw musiałam zaliczyć test. Szybko się nauczyłam i zdałam go bezbłędnie. Trudniejsza okazała się praktyka. Zawsze, kiedy opiekowałam się osieroconymi maluchami, oferowałam im siebie, a co za tym idzie poczucie bezpieczeństwa i miłość. Mogły się do mnie przytulić, kiedy tego potrzebowały, pobawić ze mną, kiedy się czegoś przestraszyły mogły przybiec do mnie, wtedy uspokajałam je łagodnie do nich mówiąc. Byłam dla nich przybraną mamą. Tymczasem praca z osieroconymi kojotami jest stricte hands off . Oznacza to zero kontaktu i  odzywania się. W dodatku kiedy przynosiłam im jedzenie czy enrichment, musiałam na siebie nakładać maskę, koc (wytarzany w sierści uratowanego, dorosłego kojota, który na stałe mieszkał w ośrodku) i rękawiczki. Wszystko po to, aby zwierzęta nie przywiązały się do człowieka i miały szansę powrotu na wolność. Bo jak mawiają w Kanadzie oswojony kojot, to martwy kojot.

Dwa około trzytygodniowe kojoty najpierw umieściliśmy w klatce, która stała w specjalnym pomieszczeniu. W połowie przykryłyśmy ją kocem, żeby miały trochę więcej spokoju. Pierwsze dni były najtrudniejsze. Zestresowane maluchy siedziały na końcu klatki, a ja, poza przyniesieniem im jedzonka, nie mogłam nic zrobić. Ani utulić, ani dodać otuchy. Wraz z inną wolontariuszką Ericą, która przez pierwszy miesiąc pomagała mi w opiece nad kojotami, przygotowałyśmy im nowy dom. Podłogę pomieszczenia, w którym miały zamieszkać, wyścieliłyśmy siankiem, przyniosłyśmy pniaki, gałęzie i domek, w którym mogły schować. Chciałyśmy, żeby miały przytulnie i mieszkały w warunkach, na ile było to możliwe, zbliżonych do naturalnych. Samczyka nazwałyśmy Agapito (co oznacza ukochany), a samiczkę Alegria (radość).

Kiedy wszystko było gotowe, przeniosłyśmy kojoty. Zostałam z nimi przez chwilę, żeby zobaczyć jak się zaaklimatyzują. Były wtedy przyzwyczajone do obecności „dziwoląga w kocu”, ale nie były oswojone. Cudownie było patrzeć jak wszystko odkrywają, obwąchują, sprawdzają. Agapito początkowo był bardziej ciekawy, biegał po całym pomieszczeniu obwąchując wszystko. Alegria początkowo była nieśmiała i chowała się za kamieniem.  Ich charaktery szybko się zmieniły. Agapito totalnie zdziczał i na najmniejszy dźwięk chował się do budki, Alergia była bardziej odważna. Po kilku dniach przestały wychodzić, jak przychodziłam z jedzeniem, ale jak się schowałam za ciutkę uchylonymi drzwiami mogłam je podglądać. Ale tylko gdy byłam sama. Kiedy w budynku, w którym znajdowało się ich pomieszczeni, był ktoś jeszcze, kojoty od razu się chowały. To dobrze rokowało na przyszłość.

Początkowo maluchy jadły cztery razy dziennie (o 7,12,16,21), potem trzy, a w końcu dwa razy dziennie. Ich posiłek składał się z „mleka (specjalnej formuły Esbilag zmieszanej z wodą), zmiękczoną w wodzie suchą karmę dla psów (szczeniaków), pisklę lub myszkę i mokrą karmę dla psów, jajko i owoce (m.in. borówki, jeżyny, jabłko, truskawki). Jak były starsze dostawały suchą karmę dla psów, mięso, owoce i warzywa, jajka.  W piątki przynosiłam im kości do gryzienia. W niedziele zmieniałam im wystrój klatki albo przynosiłam świeże gałęzie. W poniedziałki karmiłam je interaktywnie (chowałam jedzenie, albo wkładałam do specjalnych zabawek). Natomiast w środy przynosiłam im szyszki albo skórę np. z jelenia (zabite na drodze dzikie zwierzęta były przywożone do ośrodka).

Codziennie też sprzątałam pomieszczenie, w którym mieszkały, a co jakiś czas wymieniałyśmy sianko na świeże. Maluchy, kiedy przyjechały ważyły 1,3 kg. Na początku czerwca już powyżej 3,5 kg każdy.  Początkowo ważyłyśmy je co drugi dzień, potem coraz rzadziej, żeby ich nie stresować. Agapito powarkiwał, więc zawijałam go w kocyk i wkładałam do koszyczka, który wcześniej ustawiłam na wadze. Alegrię mogłam wziąć na ręce i włożyć do koszyczka i niunia grzecznie siedziała.

Pod koniec maja dołączył do nich jeszcze jeden osierocony kojot, Amor (jego historię opiszę w kolejnym wpisie).  Maluchy od razu się zaprzyjaźniły.

Kiedy Kevin (zastępca dyrektora do spraw zwierząt) pokazał mi wybieg zewnętrzny, który miałam przygotować dla moich kojotów, myślałam, że to się nie uda. Żałuję, że nie zrobiłam ani jednego zdjęcia, jak to wyglądało. W środku było mnóstwo gratów, które musiałam wynieść i posprzątać. Na szczęście Erika jeszcze była w ośrodku, więc pomogła mi w urządzaniu klatki. Nie poradziłybyśmy sobie bez pomocy Mike’a, pracownika ośrodka, który ściął nam sporo gałęzi, którymi mogłyśmy udekorować klatkę. Maluchy zyskały piękny, nowy domek położony na skraju lasu. Erika wyjechała zanim mogłyśmy przenieść kojoty na wybieg zewnętrzny.  Zostałam sama z naszymi maluchami.

Pod koniec czerwca zapakowałam Agapito i Amora do jednego kontenerka, Alegrię do drugiego i włożyłam na pakę golf-cara. Bardzo ostrożnie ruszyłam w drogę. Ich wybieg zewnętrzny położony był w lesie niemal na końcu ośrodka. Bardzo ważne było, żeby kojoty miały spokój i nie przyzwyczajały się do widoku ludzi opiekujących się innymi sierotami.

Wstawiłam kontenerki na wybieg, zamknęłam drzwi do klatki i wypuściłam kojoty. Biegały poznając swój nowy domek. Chyba im się spodobał. Maluchy z każdym dniem były coraz bardziej dzikie. Ja natomiast musiałam je przynajmniej raz dziennie zobaczyć, co nie zawsze było łatwe i niekiedy wymagało nie lada gimnastyki.

We wrześniu zostały wypuszczone na wolność.

 

Na wolontariat do Kanady moglam pojechać m.in. dzięki wsparciu z firmy Cavatina.