Szopowisko
Kiedy zaczynałam wolontariat w ośrodku Aspen Valley Wildlife Sanctuary przydzielono mnie najpierw do żłobka dla szopów. Trafiały tam osierocone maleństwa. Najmniejsze ważyły ok. 100 g, największe 500 g. Wówczas kilka osób pracowało na dwie zmiany. Wszystko (pory karmienia i grupy szopów) mieliśmy rozpisane na tablicy, bo to się wciąż zmieniało. Trafiały do nas coraz to nowe szopy, zaczynały od sześciu karmień dziennie, potem przechodziły na pięć, a następnie na cztery. Szczegółowo o pracy w żłobku możecie przeczytać we wpisie http://www.zdziechowska.pl/2022/07/23/fabryka-karmienia-szopow/.
Mieliśmy ok. sześciu grup, w każdej po kilka szopów. W sumie w ciągu mojego wolontariatu przez żłobek przewinęło się ok. 60 zwierzaków. Na początku ich nie rozróżniałam, było ich dużo i miały dziwne imiona. Poznawałam ich po kolorach, był brązowy z inkubatora 1, żółty z inkubatora 2 itd. Każdego szopa oznaczaliśmy malując mu lakierem do paznokci jedno ucho, tak, żeby można było rozpoznać go przy karmieniu. Szopy miały też swoje numery i imiona. Nazwę miała także każda grupa. Po każdym karmieniu na specjalnych kartach zapisywałam ile każdy z nich wypił mleczka, czy się załatwił itd.
Pierwsze tygodnie pracy były najgorsze. Jedno karmienie przechodziło w następne. Czułam się jak w fabryce karmienia szopów. Z tą różnicą, że szopy nie podjeżdżały do mnie na taśmie, ale musiałam wyjąc je z inkubatora i po nakarmieniu z powrotem tam włożyć.
Z czasem zrobiło się trochę spokojniej w żłobku. Baby season dobiegał końca i przyjeżdżało do nas mniej maluchów. Część osób wyjechała, pozostali wolontariusze byli potrzebni na kolejnych etapach rozwoju szopów, tak więc w żłobku zostałam sama. Początkowo było spokojnie. Potem zaczynałam o 6 rano, a kładłam się spać o północy. W ciągu dnia miałam czas tylko, żeby pójść do toalety, zjeść trzy posiłki dziennie, nakarmić kojoty i zrobić im enrichment.
Mogłam sama nazywać moich podopiecznych, już nie były dla mnie kolorami. Rozpoznawałam ich nie tylko po imionach le także po charakterach. W wielu przypadkach nawet już nie poprawiałam koloru na uszach, bo je bez problemu rozpoznawałam. Jak tylko jakieś maluchy przechodziły na inny poziom robiło się trochę lżej, to zaraz przybywały nowe sierotki.
I tak pewnego dnia przyjechało do mnie rodzeństwo składające się z jednego samczyka i trzech samiczek. Od razu wiedziałam, że nazwę ich „ Aniołki Charliego”. Ponieważ w filmach imiona aniołków się zmieniały, ja nazwałam swoje Sasanka, Stokrotka, i Dalia. Chłopak oczywiście nazywał się Charlie. Były przesłodkie. Tuż po nich pojawiła się przedziwna grupa szopów. Zwierzaki te normalnie trafiłyby na obserwację, ale były tak wychudzone, że ważyły poniżej 500 g. Nazwałam je Kwiatuszkami: Hiacynt, Magnolia i Lilia. Tylko, że moje Kwiatuszki okazały się Diablątkami. Jeśli dotknęłam Magnolię, kiedy jadła, zaczynała warczeć. Hiacynt, cały czas wyrywał się do jedzenia, nawet jeśli przed chwilą skończył. Ciężko je było ogarnąć, bo były duże. Na szczęście szybko też przybierały na wadze. W ciągu dwóch tygodni urosły z 400 g do ponad 800 g. Nie mogłam się doczekać kiedy opuszczą nursery. Normalnie po przekroczeniu 500 g zostałyby zaszczepione, odrobaczone i dwa dni później przeniesione na dwutygodniową kwarantannę. Ale obie mieliśmy dwa pomieszczenia z kwarantanną i oba były pełne. Tak więc trzeba było czekać.
Później przyjechał Gabriel. Ważył 400 g i był trudnym przypadkiem, ale szybko zdobył moje serce. Czasami się nawet z nim pobawiłam, bo nie miał żadnego rodzeństwa. Potem pojawili się Guapo (przystojniak) i Linda (piękna). Guapo był najpiękniejszym szopem, jakiego w życiu widziałam. Niestety oba były zabiedzone, wychudzone. Przez kilka dni prowadziłam walkę o ich życie. Dlatego nazwałam je tytułem z filmu „3 metros sobre el cielo”, bo kochałam je Trzy metry ponad niebo.
Po nich pojawiły się dwa maleńkie szopy, które nazwałam Perlitas (perełeczki). Były przecudne i przekochane. Maleństwa ważyły 145 i 200 g i mieściły mi się w ręce. Mniejszą nazwałam Preciosa (śliczna), a większą Suerte (Szczęście). Uwielbiałam te maluszki. Żałowałam tylko, że pojawiły się tak późno i nie mogłam się nimi zajmować do końca ich pobytu w nursery, bowiem zbliżał się czas mojego powrotu do domu.
Potem trafiły do mnie jeszcze dwa maluchy, ale już nie takie słodkie. Były szybkie i wściekłe i właśnie tak je nazwałam: Fast and Furious. To były dwa najdziwniejsze szopy, jakimi się opiekowałam. Racooliną jeszcze nie byłą najgorsza. Ale to co wyprawiała Racoona nie mieściło się w głowie. Potrafiła zaciskać mordkę albo przykleić język do podniebienia, żebym nie mogła włożyć jej sondy do buzi. Innym razem wręcz sama „wciągała” sondę. Do tego ciągle się kręciła. Uspokojenie jej i nakarmienie było nie lada wyzwaniem i to sześć razy dziennie.
Kilka dni przed moim wyjazdem do żłobka trafił niezwykły maluszek. Miał długie, czarne, puszyste futerko. Jego ogonek był króciutki. Prawie nie przypominał z wyglądu innych szopów. Był prześliczny i przekochany, cały czas chciał się przytulać. Dlatego nazwałam go Carazon (Serce)
Tak jak wspomniałam, przez moje ręce przeszło ok. 60 szopów. Tzn. że urosły do co najmniej 500 g, były zdrowe, odrobaczone i zaszczepione i mogły zostać przeniesione do kwarantanny, a następnie na kolejny etap podróży przed wypuszczeniem ich na wolność. Niestety nie mam informacji czy wszystkim udało się. Ale zważywszy na fakt, że żłobek i obserwacja to dwa miejsca, do których trafiały najsłabsze osierocone szopy (chore ranne, osierocone), a ode mnie wychodziły zdrowe i silne, to na dalszym etapie nie powinno im się nic stać.
Na wolontariat do Aspen Valley Wildlife Sanctuary mogłam pojechać m.in. dzięki wsparciu z firmy Cavatina.